Sferopedia
Advertisement

WSTĘP[]

Przedstawiamy wam opowiadanie Davida „Zeba” Cooka opublikowane w 1994 roku na łamach Dragon Magazine, stanowiące wprowadzenie do debiutującego wówczas settingu Planescape. Przetłumaczenie tej zacnej treści zajęło nam 19 lat. Niezależnie od tego, czy jesteście doświadczonymi obieżysferami, czy początkującymi pierwszakami, zachęcamy was do lektury!

CAŁA PRAWDA O SFERACH[]

CZĘŚĆ PIERWSZA: PORZĄDEK SIGIL[]

Z zapisków maga Fallendora:

 

Znowu to samo. Ani chwili spokoju przez całą noc, i tak przez ostatnie dwa tygodnie. Zostałem przeklęty, odarty z prawa do odpoczynku przez nieznośną wizję – Kodeks Nieskończonych Sfer! Dzieło to zaginęło na długo przed moimi narodzinami, na długo przed narodzinami mojego ojca i wszystkich znanych mi przodków.

Każdej jednak nocy przeklęta księga jawi mi się we śnie. Unosi się poza zasłoną rzeczywistości, utkana ze snu bardziej realnego niż jawa. Próbuję dotknąć jej kart, lecz gdy tylko wyciągam rękę, księga umyka przede mną. Sfrustrowany, zaczynam za nią biec. Każdej nocy staram się przyśpieszyć swój pościg, jednak wcale nie przybliżam się do celu. Gdy się budzę, mój umysł wypełniają nowe wizje.

Zacząłem zapisywać je z pamięci w swoim dzienniku. Nie są to senne majaki, lecz wiadomości zamknięte w kodzie obrazów. Jestem pewien, że to fragmenty Kodeksu Nieskończonych Sfer.

Mam pewną teorię dotyczącą Kodeksu. Wydaje mi się, że nie posiada on obecnie materialnej postaci. Istnieje tylko w krainie snu, gdzie ukazuje mi się, strona po stronie, noc za nocą. Ja zaś każdego ranka posłusznie utrwalam jego treść w rzeczywistym świecie. Jestem zaledwie kolejnym ze skrybów, którym powierzono uwiecznienie wielkich dzieł – podobnie jak Arcymag Tzunk przede mną.

Z początku spisywane przeze mnie wersety wydawały mi się pozbawione sensu, ale teraz powoli odkrywam sekret ich znaczenia. Magia Kodeksu to magia słów. Odczytując dany wpis w księdze, śniący sam buduje miejsce, do którego zostanie wysłany. Gdy tylko wyśni je do końca, odbywa do niego podróż. Możliwe, że gdyby ktoś odnalazł wszystkie fragmenty Kodeksu, jakie kiedykolwiek objawiły się skrybom, księga przybrałaby w naszym świecie materialną formę.

Jeżeli istnieje coś, co łączy wszystkie powierzone mi wiadomości, jest to miasto zwane Sigil – Serce i Klatka. Znajduje się ono w samym centrum Sfer Zewnętrznych i można w nim znaleźć wszystko, co istnieje. Być może jeśli jeszcze raz przejrzę fragmenty dotyczące miasta, dziś w nocy będę o nim śnił.

Aleaks z Sigil: Aleaks to pozbawione własnej postaci narzędzie boskiej dyscypliny. Istota ta nie posiada myśli ani woli, nosi w sobie jedynie iskierkę życia otuloną posłusznie ukształtowaną materią. Pojawia się w świecie wyłącznie w obliczu aktu ciężkiego sprzeniewierzenia się bogom. Budzi się wówczas – każdego dnia w innej krainie i od nowa uczy się chodzić na nogach, które wydają się obce. Jego twarz przybiera rysy tego, kto dopuścił się zdrady. W jego głowie żyją codziennie inne wspomnienia: uśmiech wnuka, smak potu, podmuch zimowego wichru, gwizd imbryka o poranku. Być może właśnie w nadziei na zachowanie pożyczonych wspomnień, aleaks rozpoczyna pościg za istotą, za której sprawą został powołany do istnienia. Musi ją unicestwić, nie ma innego wyboru – jego rodzina to krąg pułapek. Śmiertelny rodzic użycza aleaksowi formy, jednak nie przyznaje się do niego; boski stwórca roztacza nad nim opiekę, jednak nie daje mu własnej postaci. Nie mogąc się z tym pogodzić, aleaks wybiera ścieżkę zapomnienia.

W wielkim mieście Sigil żyje aleaks odcięty od swego bóstwa. Większość uważa go za miejscowego imbecyla, jednak w oczach frakcji Atar stanowi on wielkie zagrożenie. Całymi dniami bezradnie przemierza ulice, szukając dla siebie postaci. Docierają do niego sprzeniewierzenia wobec wszystkich bóstw, lecz żadnego z nich nie jest w stanie wybrać. Jego ręka należy do jednego człowieka, twarz do innego. W jednym zaułku przypomina sobie smak pomarańczy z Elizjum, w innym – oczyszczające ognie Gehenny. Mówi głosami wszystkich istot, którymi był, wypowiada wszystkie ich słowa. W jego bełkocie kryją się tajemnice i sekretne myśli wszystkiego, czym się stawał. Przytłoczony ciężarem tak wielu istnień, aleaks szuka tylko zapomnienia.

Mieszkańcy Sigil są tak niezwykli jak samo miasto.

Słowniki Bólu: W Sferach znaleźć można wiele słowników, przy czym wiele z nich nie zawiera w ogóle słów. Istnieją słowniki zapachów, w których konkretna woń przywodzi wspomnienia innych. Jest też na przykład stworzony przez Tbrona słownik pamięci, którego strony nie zawierają niczego ponad to, co był na nie w stanie nanieść czytelnik.

Mieszkający w Sigil baatezu Ganeesh znajduje się w posiadaniu innego typu słownika – jednego ze Słowników Bólu. Na jego kartach wytłoczone są wszystkie istniejące rodzaje cierpienia, posortowane według reakcji podskórnych zakończeń nerwowych i definiowane muzyką towarzyszących im jęków. Ganeesh wykorzystuje wpisy w słowniku do komponowania wierszy. Niektóre z nich przeznaczone są do czytania, jako że już to wystarcza, aby szerzyć cierpienie. Inne wystawiane są na sekretnych zgromadzeniach w Niższej Dzielnicy Sigil.

W Kodeksie Nieskończonych Sfer znaleźć można wpis dotyczący Słowników Bólu, zaś w Słownikach notę poświęconą Kodeksowi. Według alfabetu obolałych nerwów opis Kodeksu mieści się gdzieś pomiędzy „ostrym ukłuciem prawdy” i „rozjątrzoną raną porażki”.

Straż Zagłady: Jedna z frakcji działających w Sigil, powołana po to, by zwiastować koniec – zapomnienie, które pochłania wszystko, co istnieje. Celem Tonących jest unicestwienie wszelkiego życia, w tym również siebie samych, jako że ogarniająca Wieloświat entropia nie może uczynić dla nich wyjątku. Niezależnie od tego, frakcja nieustannie rozwija się i przyjmuje nowych członków. Powiada się, że entropia nadchodzi, gdy wszystko zostaje sprowadzone do swej pierwotnej postaci – być może więc również Sigil musi osiągnąć stan sprzed pojawienia się jego mieszkańców.

Straż Zagłady wie, że po ulicach Sigil błąka się aleaks, i świadomość ta jest dla członków frakcji wielce frustrująca. Z przyjemnością zapewniliby mu wieczne zapomnienie, jednak zdają sobie również sprawę z tego, że tlącą się w nim iskierką życia rozporządzają sami bogowie. Tonący mogą więc jedynie bezradnie prześladować aleaksa, atakując go co i raz niczym koza porywająca się na tygrysa.

Frakcje: Życie posiada sens tylko, gdy jest się częścią większej całości. Każdy potrzebuje punktu odniesienia i porównania do innych istot. Z życiem w Sigil nieodłącznie związana jest przynależność do frakcji. W każdym innym mieście podobne ugrupowania walczyłyby ze sobą o kontrolę nad dostępem do wody i światła czy przepływem złota, jednak Sigil to serce wszystkich miast, w którym jedynym prawdziwym bogactwem jest wiara. To w końcu z niej utkana jest materia Sfer.

Odmiennych rzeczywistości jest w Sigil przynajmniej tyle, ile frakcji. Istnieje na przykład grupa Atar, której członkowie odmawiają bogom nadnaturalnej mocy, sprawiając tym samym, że aleaks nie posiada nad nimi żadnej władzy. Bogowcy, którzy wierzą, że w każdym drzemie iskra boskości, na dowód swej tezy tworzą w Wielkiej Kuźni wspaniałe dzieła. Przeznaczeni swoją rzeczywistość odbierają innym, przywłaszczając sobie marzenia swoich wrogów. Czuciowcy kształtują swój świat wzrokiem i dotykiem, a za podstawowy budulec służą im nowe doświadczenia.

Członkowie Loży Ponurych zaprzeczają, jakoby nawet ich własna filozofia posiadała jakiekolwiek znaczenie i nie dopatrują się w życiu żadnej celowości. Straż Zagłady bezustannie burzy filary własnych przekonań, torując ścieżkę dla sił entropii. Łaskobójcy ponad wszystko cenią sobie bezwzględną sprawiedliwość. Po ciemnych zaułkach Ula snują się Chaosyci i Anarchiści, szukający ukojenia w braku zasad i porządków.

Powołaniem Harmonium jest walka z rzeczywistościami odmiennymi od ich własnej. Guwernaci zgłębiają prawa rządzące wszystkim, co istnieje. Szyfry patrzą na nich z politowaniem, całą prawdę o świecie nosząc we własnych duszach. Egzystencja Grabarzy to połączenie rzeczywistości życia i śmierci, których granice dawno się dla nich zatarły.

Spośród wszystkich frakcji najbardziej zagubieni w swych ideach wydają się Autonomi. Łudzą się oni wizjami niezależności, nie dostrzegając, jak silnie wiąże ich ze sobą wiara w wolną wolę.

Jedynie Pani Bólu, więziona przez swoje własne okowy, wymyka się wpływom frakcji.

Geografia Sigil: Wyśnione przez faktola Guwernatów:

„Przybyłeś poznać Sfery, trepie? Jeśli to prawda, nie mogłeś lepiej trafić. Nikt nie wie o Sferach więcej niż ich mieszkańcy. Siadaj i posłuchaj, co ma ci do powiedzenia stary krwawnik.

Po pierwsze, witaj w prawdziwym świecie. Prawdziwszym, niż się wielu wydaje. Uwierz, przyda ci się porządna lekcja geografii, zanim na dobre w niego wsiąkniesz, więc słuchaj uważnie. Wieloświat dzieli się na trzy domeny — Pierwszą Sferę Materialną oraz Sfery Wewnętrzne i Zewnętrzne. W Pierwszej Materialnej unosi się mnóstwo małych światów przypominających trochę kryształowe kule. Plany Wewnętrzne to zupa żywiołów i nie miejsce do życia dla większości śmiałków. Prawdziwy sekret Wieloświata czeka tutaj, w Sferach Zewnętrznych.

Oczywiście nieogarniętego skurla sama idea Wielkiej Drogi może przyprawić o zawrót głowy. Właściwie nie sposób objąć umysłem całych Sfer. Dlatego najlepiej od razu skierować kroki do Sigil, Miasta Drzwi.

Sigil unosi się ponad czubkiem wielkiej iglicy w samym sercu Zewnętrza – planu, który sam w sobie stanowi centrum kręgu Sfer Zewnętrznych. Żaden śmiałek nie dotrze do miasta na własnych nogach. Nie prowadzą do niego drogi ani bramy – no, przynajmniej nie takie, do jakich widoku przywykły pierwszaki. Wrota do Sigil to portale, które prowadzą zewsząd na ulice Klatki, a czasem nawet i z powrotem. Ale to tylko jedna z rzeczy, które czynią Sigil niezwykłym. Miasto zwija się i okręca wokół siebie tak, że część nieba przysłonięta jest dachami domów. A w nich żyją obok siebie devy i tanar'ri

Przyjmij więc dobrą radę od sferowca – czym prędzej śmigaj do Sigil i załatw sobie w nim leże. To tam bije serce Wieloświata!”

Setting Planescape: W jeszcze innej rzeczywistości istnieje gra, na potrzeby której stworzono fantastyczne uniwersa. Jednym z nich jest setting Planescape, którego istotę zawarto na kartach kilku książek opisujących światy, których nigdy nie było. Ludzie, którzy upodobali sobie ten setting, wcielają się w role istot, które nigdy się nie narodziły – krasnoludów, półelfów, bariaurów, githzerai czy naznaczonych dymem Niższych Planów diabelstw. Wtłaczają swoim postaciom do głów dziwaczne poglądy i dają im do dyspozycji moce znacznie wykraczające poza możliwości zwykłego człowieka. Oczami swoich bohaterów zwiedzają wymyślone światy, posługując się dołączonymi do książek mapami.

W sercu tego niemożliwego świata leży miasto zwane Sigil – miejsce, które w ich własnej rzeczywistości nigdy nie mogłoby istnieć. Miasto to przypomina pierścień unoszący się ponad czubkiem nieskończenie wysokiej iglicy. Sigil jest domem dla postaci graczy. Bohaterowie odbywają z niego podróże do innych miast i odległych krain, posługując się w tym celu magicznymi wrotami, po czym wracają do niego, aby świętować swoje wyobrażone zwycięstwa. Podczas wędrówek napotykają stworzenia nie mniej fantastyczne od nich samych. Stworzone w wyobraźni przestrzenie gracze wypełniają istotami wszelkiej maści, takimi jak modrony, sługi Seta, marraenolothy czy wiry.

Naturalnie nasuwa się w tym momencie pytanie: kto kogo sobie wyśnił? Czy świat gry powstał i żyje jedynie w umysłach spragnionych przygody ludzi? A może to ich wyobraził sobie ktoś w nieskończonych Sferach? Jeszcze trudniejsze pytanie możemy sobie zadać wiedząc, że jeden z tych światów jest rzeczywisty, a drugi opiera się na kłamstwie. Kto więc stworzył prawdziwy świat?

Portale: „Ja, Prespos, obywatel miasta Iriaebor, odkrywca i mag, ambasador dworu Brona, syn dostojnego Teramgota i poślubionej mu Elysy – niech bogowie czuwają nad ich duszami – odbyłem podróż do sfer znajdujących się poza naszą własną. Zaklinam się, że wszystko, co opisuję, naprawdę się wydarzyło, począwszy od opuszczenia mojej rodzimej sfery, po wędrówki pomiędzy wieloma wymiarami egzystencji i powrót do domu. Niechaj przeklnie mnie Oghma, jeśli moje słowa nie są prawdziwe!

Zawsze miałem się za uczonego maga, choć wyróżniało mnie również zamiłowanie do podróży, które nierzadko popychało mnie ku wyprawom do najodleglejszym zakątków naszego globu. Niektórzy uważają moje wędrówki za zgubną brawurę, śpieszę jednak zapewnić, że nie jestem głupcem. Każdą podróż rozpoczynam z silnym postanowieniem powrotu do Iriaebor w jednym kawałku, nie pod postacią prochów w słoju.

W dniu, kiedy miałem opuścić Toril, przygotowany byłem jednak na najgorsze. Mój testament został spisany, a służący opłaceni z góry do końca roku. Moją jedyną przepustkę do nowego świata stanowił zwój, który dzierżyłem w dłoni. Jego wykonanie kosztowało mnie małą fortunę. Odczytałem na głos jego treść i po chwili pojawiła się przede mną migotliwa brama. Odważnie, z różdżką w ręce przestąpiłem jej progi…

…by pojawić się pośrodku wielkiego targowiska! Oto stałem, niby oniemiały wieśniak, w przejściu pomiędzy stosem melonów i stoiskiem druciarza, zawalonym poobijanymi mosiężnymi skorupami. Z początku podejrzewałem, że zaklęcie się nie powiodło, a ja wylądowałem na pierwszym lepszym bazarze w Calimshanie. Moje wątpliwości rozwiały się jednak w mgnieniu oka, gdy tylko spojrzałem w niebo. Wysoko nad moją głową majaczyły postrzępione wierzchołki budynków. Miasto rozciągało się nade mną i pode mną, napięte niczym łuk.

Tak trafiłem do Sigil, zwanego Miastem Drzwi. Jakże trafne to określenie! Mieszkańcy mogą przemieszczać się między sferami zwyczajnie przechodząc przez drzwi, podczas gdy ja musiałem roztrwonić mnóstwo złota i czasu na przygotowanie pojedynczego zwoju. W Sigil, jeżeli tylko posiada się przy sobie właściwy przedmiot, nawet najbardziej niewinnie wyglądająca brama czy łuk mogą roziskrzyć się magiczną mocą i odsłonić krajobrazy odległych krain. Sigilijczycy nazywają sferowe wrota portalami i bardzo często z nich korzystają. Ja sam oczywiście nieraz podróżowałem za ich pomocą, ale te historie lepiej zostawię na inny dzień…”

Pani Bólu: Opiekunka Sigil, otoczona przez swą cichą świtę – dabusy. Można ją czasem ujrzeć, gdy unosi się nad ulicami, nie dotykając nigdy gruntu. W milczeniu mija mieszkańców w labiryntach miasta, nikomu nie udzielając błogosławieństw. Jedyne, co za sobą zostawia to aura niewzruszonego, przejmującego lękiem spokoju.

Oto mój sen, sen Fallendora, zapisany na kartach Kodeksu. Rozdział, w którym życie maga splata się z życiem jego snów. Ujrzawszy podobiznę Pani Bólu, mag od pierwszego wejrzenia zakochuje się we władczyni Sigil. Nie chce się jednak do tego sam przed sobą przyznać – jej miłość oznaczałaby jego zgubę. Mimo to mag nie może przestać o niej myśleć. Coraz bardziej i bardziej zagłębia się w Kodeks, szukając wzmianek o portalu, który zawiódłby go do Miasta Drzwi. Zapisuje swoje sny, grupuje je i kreśli mapy ich ścieżek w nadziei, że dzięki nim odnajdzie drogę do celu.

W końcu we śnie ukazuje mu się urzędnik stojący pośrodku opuszczonego domu, pogrążony w lekturze jego własnego dziennika.

Zapiski urywają się w tym miejscu. Do dzisiaj nie odnaleziono żadnego śladu obecności Fallendora.

Lach-Verger, urzędnik

 

CZĘŚĆ DRUGA: PODRÓŻ PO ZEWNĘTRZU[]

Z niepublikowanych dzienników półelfa Ambrana Poszukiwacza, paladyna świątyni Oghmy przy dworze Azouna IV, króla Cormyru.

 

Dziesiąty dzień w Sigil: Miasto jest doprawdy fascynujące, jednak obawiam się, że powinienem już dawno udać się w dalszą podróż. Moim zadaniem było zbadać krainy leżące poza granicami Torilu i tego celu muszę się trzymać. Towarzysze na dworze nie będą wiecznie czekać na moje sprawozdanie.

Opuszczam więc miasto – z niechęcią i pełen obaw. Wiele słyszałem o ziemiach znajdujących się poza Sigil i choć nie wiem, ile było w tych opowieściach prawdy, w moim sercu zalągł się strach. Ryzykowanie życiem należy jednak do moich obowiązków. Niepokoją mnie zwłaszcza doniesienia na temat Wojny Krwi – taki niekończący się konflikt zbrojny może wszak stanowić niebezpieczeństwo dla Cormyru. Biesy, które napotkałem na ulicach Sigil nie wydawały się wysoko cenić życia niewinnych, nawet tu, przy zachowaniu wszelkich pozorów pokoju.

Dziś rano wynająłem przewodnika. Nazywa się Glin i jest bariaurem, przedstawicielem rasy centaurów o koźlich rogach. Ciekawie się z nim rozmawiało. Jego grzeczne zachowanie kontrastowało z wyglądem wytatuowanego dzikusa. Mimo całego czasu, jaki spędziłem w mieście, prawie nie rozumiałem, co do mnie mówi. Mieszkańcy niby posługują się Wspólnym, jednak wplatają w swoją mowę mnóstwo dziwacznych wyrażeń. Mój przewodnik oznajmił, że należy do Wolnej Ligi i że w całych Sferach nie znajdę krwawnika, który lepiej by się znał na oprowadzaniu. Mnie zaś określał ciągle mianem pierwszaka. Nie spodobało mi się to i nie mogę powiedzieć, żebym obdarzył go zbytnim zaufaniem, jednak nikt inny nie zgodził się zabrać mnie w podróż po Zewnętrzu za oferowaną przeze mnie kwotę. (Mapy Planów sporządzone przez Mędrca Trandleera nazywają Zewnętrze Harmonijną Opozycją. Gdy użyłem tej nazwy przy Glinie, ten zaśmiał się i rzekł, że od razu wiadomo, skąd jestem. Będę musiał podchodzić do słów Mędrca z większą ostrożnością.)

Glin może wyruszać już jutro. Niespecjalnie się przejął faktem, że nie posiadam konkretnego planu podróży. Bariaury zdają się mieć we krwi zamiłowanie do wędrówek. Zasugerował mi jedynie, żebym zaopatrzył się w nowe ubrania, żeby nie wyróżniać się tak bardzo jako „beznadziejny pierwszak”. Poczułem się urażony tym komentarzem, jednak wziąłem sobie jego słowa do serca – mimo że dodatkowe zakupy znacznie nadszarpnęły mój budżet.

Pierwszy dzień poza Sigil: Cóż za niezwykły sposób podróżowania! Do Sigil przybyłem przy użyciu zaklęcia i tak naprawdę nigdy wcześniej nie doświadczyłem działania portalu. Nie wiedziałem, czego oczekiwać – z pewnością nie spodziewałem się czegoś tak nieskomplikowanego.

O poranku spotkałem się z Glinem na Wielkim Bazarze. Nic nie powiedział, ale dostrzegłem w jego oczach aprobatę dla mojego nowego podróżnego wyposażenia, znacznie lepiej komponującego się z lokalnym stylem. Sam prawie nic ze sobą nie przyniósł, za wyjątkiem niewielkiej, mocowanej jak siodło torby i pędu rośliny przypominającej skrzyp. Poprowadził mnie kilkoma wąskimi uliczkami oblężonymi przez wszędobylskich żebraków, aż dotarliśmy do miejsca, w którym pomiędzy stojącymi naprzeciw siebie budynkami rozciągał się kamienny łuk. Ku mojemu zdumieniu bariaur oznajmił, że stoimy przed naszym portalem. Sytuacja wydawała się groteskowa. Spojrzałem przed siebie – rozciągała się przede mną dalsza część ulicy. Przeszedłem pod łukiem, nic się nie stało. — Biedny skurl próbuje przejść bez klucza? — Glin wydał z siebie beczący śmiech, po czym złapał mnie za ramię i pociągnął za sobą przez łuk. Przestrzeń przede mną zajaśniała tysiącem iskier, które łaskotały mnie w skórę, a krajobraz w mgnieniu oka uległ drastycznej przemianie. Oto staliśmy pod ścianami potężnej budowli – Pałacu Sądu. (Pałac rozmiarami dorównuje niejednemu miastu, a mimo to nie figuruje na mapach Trandleera. Nie doszukałem się również żadnej wzmianki o Sigil, w którym rozpocząłem swoją podróż. Zaczynam coraz bardziej wątpić w wiarygodność Mędrca.)

Glin wyjaśnił mi, że znaleźliśmy się w krainie mocy uznawanej w Pierwszej Sferze Materialnej za sędziego umarłych – w miejscu, w którym odbywała się część pośmiertnej biurokracji. Dalszy opis przywiódł mi na myśl mi religie z Kara-Tur, o których kiedyś słyszałem. Sam Pałac również nosił znamiona stylu wschodnich królestw, jednak tym, co czyniło go naprawdę wyjątkowym, był niekończący się sznur postaci czekających u jego bram. Ludzie, półelfy i inne istoty, których nie byłem w stanie nazwać, tworzyli barwną kolejkę ciągnącą się poza linię horyzontu.

Oczekujący… ci, którym się zmarło — wyjaśnił Glin. — W środku gestorzy rozsyłają ich na odpowiednie plany. Tak to już działa dla śmiałków wyznających bóstwa, które tu mieszkają.

Oczekujący i gestorzy – dwa nowe określenia. Muszę dowiedzieć się więcej na ten temat.

Drugi dzień poza Sigil: Wbrew protestom Glina dołączyłem do kolejki oczekujących. Nie widzę lepszego sposobu na uzyskanie audiencji z istotami mieszkającymi w pałacu. Cały dzień upłynął mi na powolnym dreptaniu naprzód. Glin tymczasem udał się do jednej z wielu tawern ulokowanych wzdłuż ścieżki.

Choć czekanie było (i jest) dość męczące, miałem dzięki niemu okazję lepiej zapoznać się z kilkorgiem oczekujących. Po pierwsze chciałem się dowiedzieć, skąd przybywają – żaden nie był w stanie odpowiedzieć na to proste pytanie. Nie mieli pojęcia ani gdzie kiedyś żyli, ani w jaki sposób znaleźli się w obecnym położeniu. Ich umysły wypełniała jedynie przemożna potrzeba przekroczenia bram pałacu. Zrozumiawszy, że nie wydobędę z nich żadnych informacji, postanowiłem sam poszukać odpowiedzi – niestety, bez efektu. Kiedy obróciłem się w tył, nie dostrzegłem za sobą nikogo. Kiedy jednak spuściłem na chwilę wzrok i spojrzałem ponownie, nie dalej niż trzy metry za mną stało kilkoro nowo przybyłych nieszczęśników. Musieli po prostu pojawić się znikąd, innego wytłumaczenia nie jestem w stanie znaleźć.

W pierwszych chwilach po dołączeniu do kolejki oczekujący przypominają nieuformowaną glinę. Posiadają wyraźną postać, jednak są kompletnie otępiali. Słowa opuszczają ich usta powoli, myśli urywają się, a emocjom brak głębi. W ciągu kolejnych godzin zamglenie umysłu stopniowo ustępuje i oczekujący zaczynają zachowywać się naturalnie, coraz bardziej upodabniając się do śmiertelników. Zapytani o swoje poprzednie życie, nie są jednak w stanie przypomnieć sobie choćby pojedynczego wydarzenia poprzedzającego przybycie pod bramy Pałacu Sądu.

Trzeci dzień poza Sigil: Nadal czekam. Nawet oczekujący nie robią już na mnie takiego wrażenia, jak na początku. Glin ponagla do ruszania w dalszą podróż, jednak wydaje mi się, że jutro powinienem w końcu dotrzeć do bram. Niech Oghma obdarzy mnie cierpliwością na te długie godziny, które wciąż dzielą mnie od celu.

Czwarty dzień poza Sigil: Odczekawszy kolejne pół dnia, stanąłem wreszcie u wrót pałacu. Niestety moje nadzieje zostały obrócone wniwecz. W bramie powitała mnie przedziwna istota, wyższa niż człowiek i przypominająca nieco minotaura. Stworzenie przyodziane było w strojne szaty i lśniącą zbroję oraz uzbrojone w wielką halabardę – miałem dość czasu, by odnotować wszystkie te szczegóły, gdy stanęło przede mną, zagradzając mi drogę do wewnątrz.

W końcu przemówiło, w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Widząc moją bezradność, podjęło próby komunikacji w kilku innych językach, które brzmiały dość podobnie, lecz wyraźnie różniły się fleksją. Gdy po dłuższej chwili nadal nic nie rozumiałem, zwróciło się do mnie we Wspólnym.

— Nie oczekujesz na sąd — oznajmiło, a w jego głosie słychać było pewne zmieszanie.

Starałem się wyjaśnić, że nie jestem oczekującym i że zależy mi jedynie na pogłębieniu wiedzy. Niestety odpowiedź nie była pocieszająca. Dowiedziałem się, że mogę ubiegać się o audiencję, która zostanie mi udzielona za dwa lub trzy tygodnie. Jasnym stało się, że w najbliższym czasie nie mam szans ujrzenia wnętrza pałacu, a nie zamierzam spędzić w kolejce kilku następnych tygodni.

Kiedy odnalazłem Glina w pewnej przypominającej stajnię karczmie i wszystko mu opowiedziałem, wydawał się zadowolony z niefortunnego obrotu moich spraw. Chyba jednak wyczuł moje rozczarowanie, gdyż zaproponował mi podróż do Żeber, miasta-bramy prowadzącego do Baator – planu, który Trandleer określa mianem Dziewięciu Piekieł. Kolejna rozbieżność w nazewnictwie, którą będę musiał zbadać.

W tym miejscu kończy się 7. tom dzienników Ambrana. Kolejnej części nigdy nie odnaleziono. Z późniejszych zapisków podróżnika wnioskować można, że przepadła ona podczas ucieczki z Żeber lub walki, która wywiązała się wkrótce po niej.

Dziewiętnasty dzień poza Sigil: Niechaj pochwalony będzie Oghma, udało się nam opuścić Żebra! Patrząc z perspektywy późniejszych wydarzeń, sam dziwię się swojemu pragnieniu ujrzenia portalu do Baator. Ujrzałem go jednak, jak już pisałem, i dla spokoju własnego umysłu nie wspomnę o tym ani słowa więcej. Ledwo się powstrzymuję, by nie wracać wciąż myślami do tego widoku. Mędrzec Trandleer z pewnością nie przygotował mnie na to, co ukazało się moim oczom.

Z chwilą, gdy uciekliśmy z Żeber, Glin narzucił naszej wędrówce mordercze tempo. Nie mam do niego pretensji – sam wciąż obawiam się, że strażnicy z Czarnej Gwardii mogą nadal podążać naszym tropem.

Pomimo pośpiechu nie uszedł mojej uwadze górzysty, jałowy krajobraz okolicy. Glin mówi, że podróżujemy przez Dolinę Kręgosłupa – trafna nazwa, zważywszy na smukły, idealnie wklęsły profil doliny oraz zakrzywione ku sobie wierzchołki otaczających ją gór.

Jak dotąd nie zauważyłem w Dolinie śladów obecności jakiejkolwiek zwierzyny – jeleni, królików ani nawet ptactwa – podczas gdy wszystkie krainy, które odwiedzaliśmy po drodze, nawet obmierzłe okolice Bagna Semuanyi, kryły w sobie zwierzęcych mieszkańców.

Dwudziesty dzień poza Sigil: Przewodnik wciąż mnie popędza, mimo iż nic nie wskazuje na to, byśmy byli ścigani. Kiedy wyraziłem swoje znużenie, zarozumiały bariaur oznajmił, że pośpiech jest konieczny, jeśli pragnę ujrzeć cuda Zewnętrza, po czym zapytał, czy może chcę zrezygnować z jego usług i podążać dalej samotnie. Jeśli w przyszłości znowu podejmie ten wątek, pewnie przystanę na jego propozycję. Nie pozwolę, aby jakiś cap traktował mnie jak zakładnika. Oghma sam poprowadzi mnie do celu.

Tymczasem opuściliśmy Dolinę i obraliśmy kierunek „na Bramy”, co w lokalnym żargonie oznacza, że podążamy ku krańcom dysku Zewnętrza (podróżując w przeciwną stronę, ku centrum planu, szlibyśmy „na Iglicę”). Krajobraz uległ zmianie i obecnie znajdujemy się na nieprzystępnej równinie. Ziemia w oddali zdaje się pękać, poprzecinana liniami substancji przypominającej kryształ, a wzgórza pochylają się i zaginają na kształt kanciastych brył. Glin, choć ostatnio coraz bardziej milczący, wyjaśnił mi (we właściwym sobie kwiecistym stylu): „żaden cień, śmiałku. Im bliżej do obrzeży Zewnętrza, tym bardziej okolica zaczyna przypominać poszczególne Sfery. Te bloki to znak, że kierujemy się na Acheron. Gdybyśmy dalej szli tą drogą, trafilibyśmy do Rigusa.”

Dwudziesty trzeci dzień poza Sigil: Zdaniem Glina znajdujemy się niedaleko Automaty, miasta-bramy do planu Nirwany, czy też Mechanusa, jak zwą go sferowcy (w obliczu takiej mnogości błędów w publikacjach Trandleera, zaczynam się zastanawiać, jak ów w ogóle zasłużył sobie na miano mędrca). Jeszcze podczas pobytu w Sigil dowiedziałem się, że w pobliżu Mechanusa życie toczy się według surowego porządku. Wówczas nie do końca wierzyłem w te doniesienia — wydawały mi się zbyt piękne, by były prawdziwe. Teraz jednak, patrząc na równe kwadraty pól i proste rzędy drzew w lasach, widzę idealny, logiczny ład.

Nie wiem, co zrobię, jeśli przewodnik nie opamięta się i nie zwolni tempa. Momentami wydaje mi się, że pcha go do przodu jakiś ukryty cel, jakieś wielkie pragnienie, które przede mną zataił.

Dwudziesty czwarty dzień poza Sigil: Jakże mam opisać słowami coś tak niezwykłego, najdziwniejszą rzecz, jaka przytrafiła mi się od początku wędrówki? Ukryte cele zostały ujawnione, a mimo to nadal nie rozumiem zaistniałej sytuacji. Dziś rano jak co dzień Glin czekał niecierpliwie, aż zwinę nasz obóz. Przywykłem już do tego, że nigdy mi nie pomaga. Wyruszyliśmy znów w zabójczym tempie i nie pozostawało mi nic innego, jak tylko próbować nadążyć.

W południe dotarliśmy na szczyt wzniesienia, z którego rozciągał się widok na położone w dole otoczone murami miasto. Ujrzawszy idealnie kwadratowe bryły, o których opowiadano mi już w Sigil, od razu wiedziałem, że to Automata. Byłem pewien, że w końcu osiągnęliśmy cel naszego pośpiesznego marszu, jednak Glin, zamiast skierować się w dół zbocza, bez słowa zatrzymał się pośrodku pola. Rozłożył koc, podwinął pod siebie racice i czekał. Stłumiłem w sobie potrzebę zadawania pytań – i tak nie spotkałyby się z żadną reakcją.

— Twardy z ciebie śmiałek, Jon — odezwał się nagle w którymś momencie, choć nic do niego nie mówiłem. — Masz prawo mi nie ufać. Powinienem był wcześniej ci wszystko powiedzieć, ale nie zwykłem na darmo kłapać trumną. Głupiego trzeba, żeby snuć się po Dolinie Kręgosłupa dłużej niż to konieczne, zwłaszcza po takiej rozróbie, jaką zaliczyliśmy w Żebrach. Pod Acheronem też wcale nie jest lepiej. To dlatego tak się śpieszyłem. Przynajmniej z początku – bo potem, kiedy byliśmy już w miarę bezpieczni, pomyślałem sobie, że pewnie chciałbyś zobaczyć to. — Ostatnie słowo zaakcentował skinięciem w dal, w stronę cieniutkiego sznura postaci ciągnącego od bram Automaty.

Marsz modronów. Co siedemnaście wielkich cykli cały oddział tych szemranych trepków wydobywa się przez portal z Mechanusa i rozpoczyna wędrówkę przez Wielką Drogę. Nikt nie wie, czemu to robią, ale wiesz, to modrony. Pewnikiem ma to coś wspólnego z odwiecznym ładem Wieloświata.

Gdy sznur stworzeń przetaczał się przez pola poza murami Automaty, oszacowałem ich liczbę na ponad tysiąc. Maszerowały w idealnie równych rzędach, ustawione według hierarchii oznaczonej na sztandarach ozdobionych niezrozumiałymi dla mnie symbolami. — Co się z nimi stanie? — spytałem.

Glin wzruszył ramionami. — Większość załapie się do księgi umarłych, jak sądzę. Ich trasa ociera się o wrota do Baator, Gehenny, Szarych Pustkowi, Tartaru i Otchłani, a tam przy bramach zawsze kręcą się oddziały baatezu, yugolothów, gehrelethów czy tanar'ri i tylko czekają na taką okazję. Śpiewka niesie, że zwykle może dwa czy trzy modrony wracają po takim marszu bez szwanku.

Zdumiała mnie ta informacja i wciąż, gdy o tym myślę, ogarnia mnie niedowierzanie. Co sprawia, że ponad tysiąc inteligentnych stworzeń dobrowolnie wybiera się na pewną śmierć? Może przez swój marsz starają się zaprowadzić ład na Wielkiej Drodze? Może to właśnie dzięki ich poświęceniu Droga wciąż jeszcze istnieje? A może opuszczają Mechanusa tylko po to, by umrzeć. Ciekawe, jak wyjaśniłby to Mędrzec Trandleer.

Moje rozmyślania nad tym kuriozalnym spektaklem przerwało nagłe pojawienie się obcej mi kobiety. Wyglądała na wojowniczkę, choć jej zbroję nazwałbym raczej skąpą. Z początku trzymała się w pewnej odległości od nas i zdawała się podobnie jak my obserwować wymarsz. Na podstawie jakiegoś noszonego przez nią ustrojstwa Glin rozpoznał w niej członkinię Straży Zagłady i poradził mi, bym ją zignorował. W końcu jednak nie wytrzymałem i wykrzyknąłem w jej stronę słowa powitania.

Nie była wrogo nastawiona, choć wykazywała się nieufnością. Po chwili udało się nam nawiązać rozmowę. Miała na imię Rialiva i przybyła do Automaty z jednej z cytadel Straży Zagłady położonych w Sferach Wewnętrznych.

— Mam zamiar trochę poobserwować modrony — wyjaśniła. — Marsz od zawsze budził ciekawość mojej frakcji. Usiłujemy dociec, jaką rolę powinniśmy w nim odgrywać.

— Jaką niby? — wyrwało mi się pytanie.

— Wieloświat istnieje po to, by ulec unicestwieniu. Naszym obowiązkiem jest dopilnować, by dzieło entropii wypełniło się bez przeszkód.

— Modrony uznajesz więc pewnie za wrogów? W końcu we wszystkim dopatrują się ładu. Jesteś tu, by się przekonać, czy będą padać jak muchy.

— Niekoniecznie. Entropia sama w sobie jest formą ładu. Nawet modrony mogą przysłużyć się naszej sprawie.

— Może więc będziesz ich bronić przed atakami biesów? — rozmyślałem głośno. Sytuacja stawała się dziwniejsza, niż się spodziewałem.

— Entropia to ład, ale nie cały ład jest entropią. Chcemy dowiedzieć się, jaka konkretnie idea przyświeca modronom. Jeżeli pilnują utrzymania w Wieloświecie absolutnie sztywnego porządku, to można powiedzieć, że hołdują entropii. Zatrzymaniu naturalnego biegu wszystkiego, co istnieje. Jeśli jednak postrzegają ład jako drogę ku większym, lepszym rzeczom, to prędzej już sprzymierzymy się z biesami…

— Chciałabyś, żeby biesy rządziły Wieloświatem? — spytałem z niedowierzaniem.

Rialiva zaśmiała się – mam nadzieję, że nie z mojej ignorancji. — Przystojny z ciebie śmiałek, ale od razu widać, że pierwszak. Biesy, a w szczególności baatezu, są kolejną formą ładu. Nie chcemy, by nami rządziły – nie bardziej niż ty sam.

Przyznaję, że w tym momencie przeszła mi ochota na wdawanie się z nią w dysputy. Filozofia, która nią kieruje, podobnie jak najróżniejsze inne idee wyznawane przez mieszkańców tej dziwnej krainy, zakorzeniona jest znacznie głębiej, niż przypuszczałem. Wiele jeszcze muszę zobaczyć i wiele się nauczyć.

Pomimo niezadowolenia malującego się na twarzy Glina, zaproponowałem Rialivie, by towarzyszyła nam w dalszej wędrówce. Przewodnik obiecał, że jutro skierujemy kroki nad brzegi rzeki Ma'at. Jakie jeszcze tajemnice skrywa przede mną Zewnętrze?

 

Zebc


CZĘŚĆ TRZECIA: TRANSFORMACJA[]

Z ostatniego dziennika Ambrana Poszukiwacza, niegdyś paladyna, który porzucił swojego boga, imię i królestwo, aby pozostać w Sferach Zewnętrznych. Niechaj Oghma wybaczy mu jego winy, niechaj król Azoun nie sądzi go zbyt surowo.

 

Trzeci dzień w Mauzoleum: Straciłem zupełnie rachubę dni i nocy. Słońce na niebie czy piasek w klepsydrze nie mają w królestwie Chronepsisa żadnego znaczenia – czas pozostaje posłuszny władcy tych wietrzejących murów. Może przybyło mi tu lat, może nie. Glin powitał mnie dziś rano gładki na twarzy, z ledwie wykształconymi rogami. Po południu znowu widać po nim było ciężar wieku. Czy to samo dzieje się ze mną? Czasem moje ręce wydają się sztywne i poorane bruzdami, czasem promienieją młodością. Reszty nie jestem w stanie ocenić. W obrębie domeny Chronepsisa nie istnieją odbicia – nawet lustro wody nie dzieli się powierzonym mu widokiem.

Glin z niecierpliwością wyczekuje momentu, kiedy opuścimy Mauzoleum. Obawia się, że Chronepsis, jedyny mieszkaniec królestwa, może zmienić zdanie na nasz temat. Ja sam pozostałbym tu dłużej. Nigdy wcześniej nie przebywałem w bezpośredniej obecności bóstwa. Zdążyłem już jednak przywyknąć do towarzystwa oczekujących i dziwi mnie fakt, że tutaj żadnych nie spotkałem. Co dzieje się z tymi, którzy powinni tu trafić po śmierci? Być może stają się ziarenkami w klepsydrach.

Glin ma rację. Już czas (o ile czas w ogóle tu istnieje) wyruszać w dalszą podróż.

Pierwszy dzień poza Mauzoleum: Zdaje się, że lęki Glina były nieuzasadnione. Zastanawiam się, czy Chronepsis w ogóle wiedział o naszej wizycie. A może nadal tkwimy w bezczasie smoczego pana, przybywając ze spuszczonymi głowami na jego śniadanie i opuszczając go w południe tylko po to, by w porze obiadu znowu pojawić się przy jego boku i liczyć rzędy ustawionych we wnękach klepsydr? Świat poza Mauzoleum wygląda teraz inaczej. Zieleń ustąpiła miejsca jesiennej szarości i obecny krajobraz przypomina mi trochę Cormyr. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile dni minęło od czasu, kiedy opuściliśmy Sigil.

Piąty dzień poza Mauzoleum: Aura staje się coraz bardziej nieprzyjazna. Dziś rano Glin po raz pierwszy zadał mi pytanie wykraczające poza niezbędną codzienną komunikację. Spytał, czy nawiedzały mnie ostatnio jakieś sny. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem mu, że nie.

Siódmy dzień poza Mauzoleum: Glin znowu wypytywał o moje sny. Stoi za tym coś więcej niż czysta ciekawość. Powiedział mi, że wkrótce przemierzymy królestwo Ilsensine. Nie podzielił się ze mną żadną osobistą opinią, jednak widać po nim, że pragnie uniknąć dłuższych postojów.

Jedenasty dzień poza Mauzoleum: Zaczynam rozumieć, dlaczego bariaurowi tak się śpieszy. Tutejsze powietrze wypełnione jest bólem, który – choć na razie ledwo wyczuwalny – doprowadziłby mnie do szaleństwa, gdyby przybrał na sile. Zaczęło się dziś rano od palącego brzęczenia gdzieś na dnie moich myśli, jakby za oczami zagnieździła mi się jakaś nieznośna mucha. W ciągu dnia hałas coraz bardziej narastał. Po południu wyraźnie poczułem w głowie myśli, obrazy i podszepty, które nie należały do mnie. Dłonie pozbawione skóry, jęki dochodzące z pokoju pogrążonej w nocnej ciszy tawerny, bełkot rozgorączkowanego biesa i skrawki innych myśli, których nie potrafiłem rozróżnić. Wszystko to wypełnia mój umysł. Ciężko mi nawet skoncentrować się na pisaniu.

Glin nie przestaje pytać o moje sny. Myślę, że jedynie udaje troskę – jest w jego oczach coś więcej niż współczucie. Pyta, jakby oczekiwał odpowiedzi, która pozwoli mu rozciągnąć sieć i schwytać w nią moje wizje. Być może wbrew swoim zapewnieniom nie należy wcale do Wolnej Ligi. Równie dobrze mógłby być jednym z Przeznaczonych, dla których sens istnienia leży w odbieraniu innym wszystkiego, co się da. Czy jeśli powiem mu, czego doświadczyłem, wizje opuszczą mnie i zaczną prześladować jego?

Trzynasty dzień poza Mauzoleum: Gdy dzisiejszego ranka Glin znów rozpoczął swoje natarczywe spytki, skłamałem. Wiem, że nie mogę mu już ufać.

Zaprzeczyłem, jakobym miał zeszłej nocy sen, ale w rzeczywistości śniłem… Słyszałem w głowie nieustające przenikliwe brzęczenie i wiedziałem, że śnię sen kogoś innego, zabłąkany w natłoku trosk. W myślach wciąż widzę mężczyznę, cień wypalony gdzieś na dnie mojego umysłu. Czuję potrzebę zapisania tych wrażeń – nie wiem, czy to wpływ wścibstwa bariaura, czy kolejny efekt przebywania w królestwie boga illithidów. Glin twierdzi, że Jaskinie Myśli rozciągają się głęboko pod naszymi stopami, tworząc sieć tuneli wyścielonych pulsującymi żyłami umysłu Ilsensine. Być może Wielki Mózg nie jest w stanie pomieścić ogromu własnej wiedzy… Czyj sen stał się moim udziałem? Może był jednym z tysięcy sekretów zgromadzonych przez pana tutejszych podziemi?

 

Sen pierwszy: śnię o księdze i przeklinam ją we śnie. Każdej nocy ukazują mi się kolejne strony  przychodzą do mnie i przyciskają się do mojego ciała, wytłaczając na skórze obrazy. Rozdziały układają się w miejsca, do których zostanę wysłany. Wznoszą się powoli, słowo po słowie, tatuując mnie całą swoją wiedzą. Kiedy będą gotowe, zabiorą mnie w miejsca, do których nie chcę iść.

Widzę mężczyznę, który podąża w moim kierunku. Czasem zdaje się zmierzać wprost ku mnie, często jednak gubi się i zbacza ze ścieżki. Jedna ze stron, które piszą moje sny, przeznaczona jest dla niego. Kiedy się zapełni, mężczyzna stanie przede mną.

 

Gdy się przebudziłem, piekło mnie ramię. Podwinąwszy rękaw, z przerażeniem ujrzałem na skórze linijkę świeżo wytatuowanego tekstu. Moje przedramię oplata pojedyncze słowo – Fallendor.

Po raz pierwszy, od kiedy opuściłem Faerûn, naprawdę się boję. Czuję przerażenie, jakiego nie wzbudziły we mnie nawet potworności Baator, których przedsmak widziałem w Żebrach. One, choć groteskowe, były przynajmniej prawdziwe, zbudowane z materii. Mogłem stawić im czoła i walczyć, gdyby zaszła taka konieczność.

Cóż uczyniłem, opuszczając bezpieczne krainy Torilu? Jakim byłem głupcem myśląc, że nic mi nie zagraża w świecie, w którym moje własne sny mogą zwrócić się przeciwko mnie.

Siedemnasty dzień poza Mauzoleum: Glin nie zadaje już pytań, choć wydaje mi się, że zazdrości mi obrazów, które przepełniają mój umysł. Wiem, czego chce, i nie dam się schwytać w jego pułapkę. Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie uda mu się zwieść mnie podstępem, może się uciec do przemocy. Niech spróbuje, jeśli taki z niego śmiałek – będę przygotowany.

Gorsze jest jednak to, że sny nie przestają mnie prześladować, a przecież opuściliśmy już królestwo Ilsensine. Każdej nocy stają się bardziej natarczywe. Tatuaże już niemal w całości pokrywają moją lewą rękę. Z jakiegoś powodu powoli obojętnieje mi ich widok.

 

Sen drugi: tatuująca dłoń porusza się powoli, palce kręcą spirale ponad skórą, pokrywając ją starannym pismem. Każde dotknięcie igły to kolejna wyszeptana sylaba. Dokładnie dobieram dźwięki, a atrament coraz bardziej nasycam sobą. Ostrożnie wstrzykuję w ciało wspomnienia i patrzę, jak zaczyna się pokrywać warstwą nowej skóry. Ambran przestaje istnieć. Staje się płótnem, ucieczką z więzienia, które zbudował dla mnie Kodeks.

 

Dziewiętnasty dzień poza Mauzoleum: Dziś rano tatuaże wystąpiły ponad kołnierz mojego kaftana, okręcając się wokół szyi. Glin dostrzegł je po raz pierwszy, a ja dostrzegłem ogarniający go strach. Nie łaknie już moich snów. Może zrozumiał, czym naprawdę są. Tak czy inaczej, nie mogę mu ufać.

Dwudziesty trzeci dzień poza Mauzoleum: Dotarliśmy do Harmidru, miasta-bramy prowadzącego do Pandemonium. U kresu mojej bezładnej tułaczki po Zewnętrzu w końcu zaczął przyświecać mi konkretny cel. To właśnie w Pandemonium pragnę się znaleźć. Zmusiłem przewodnika, aby mnie tam zaprowadził, chociaż właściwie to ja przewodzę, a on za mną podąża. Wybierane przeze mnie ścieżki wzbudzają w nim lęk i coraz częściej zaczyna biadolić. Niech się szpicuje, mam go gdzieś.

 

Sen trzeci: za dnia pozostaję niewolnikiem Kodeksu Nieskończonych Sfer, pieczołowicie kopiując jego karty. Dzisiejszy wpis dotyczył Groty Kości położonej w sercu krainy Hruggekolohka. Z podbarwioną lękiem cierpliwością opisałem zbiorowisko czaszek rozrzuconych wokół jego tronu. Zanotowałem historie ich urwanych żywotów, niesione przez wichry Pandemonium wyjące w przegniłych oczodołach.

Wiem, że kiedy spiszę ostatnie słowo, znajdę się wśród nich. Nie potrafię jednak powstrzymać wypływających ze mnie snów. Jedyne, co mogę zrobić, to zawahać się chwilę dłużej nad łukiem litery, wolniej kreślić ozdobniki na krańcach linijek. Znalezione przeze mnie karty dzieła Tzunka nosiły ślady takich samych zabiegów. Poznawszy swoje przeznaczenie, Tzunk podobnie zaczął przywiązywać niezwykłą wagę do detali.

W nocy Kodeks nawiedza mnie, aby napełnić mnie niczym naczynie. Kiedy przelewa we mnie swoje wizje, nadaję im kształty i kieruję je do Ambrana. Każdej nocy, kiedy śpi, tatuuję kolejne wersety, pokrywając go pismem. Każdej nocy czuję, że znajduje się coraz bliżej mnie. Nie mogę się nadziwić, że Kodeks niczego nie podejrzewa, nawet teraz, kiedy moja ucieczka prawie się już dokonała!

 

Dzień dwudziesty siódmy: Nieważne, gdzie bywałem w przeszłości. Liczy się tylko miejsce, do którego zmierzam. Dzisiaj odprawiłem Glina, za co był mi bardzo wdzięczny. Nie potrzebuję już przewodnika. Wiem, gdzie leży kres mojej podróży.

Ciągle jednak próbuję przeciwstawić się losowi. Od czterech dni zwlekam z opuszczeniem Harmidru, trzymając się murów położonej na wzgórzu Cytadeli. Mieszkańcy wydają się tu bardziej zrównoważeni niż w niższych partiach miasta, w pobliżu portalu do Pandemonium. Nieustannie jednak walczę z potrzebą zejścia w dół i przekroczenia żelaznego łuku, za którym znajduje się mój cel.

Wciąż pojawiają się nowe tatuaże. W zagłębieniu za uchem zapisała mi się historia dawnej miłości. Nie jestem w stanie jej odczytać, ale wyczuwam zaklęte w jej słowach emocje. Coraz mniej we mnie mnie samego, a coraz więcej kogoś innego.

Co się ze mną dzieje?

Dwudziesty dziewiąty: Dziś prawie się poddałem. Poszukiwałem mędrca, członka grupy znanej jako Sarex. Prowadzony nadzieją, że będzie on w stanie wyjaśnić znaczenie moich tatuaży (co powiedziałby Trandleer?), w ostatniej chwili zorientowałem się, że opuściłem bezpieczne progi Cytadeli i kierowałem się ku bezładowi dolnej części miasta. Ledwie byłem w stanie przypomnieć sobie słowa modlitwy do Oghmy!

Moje cierpienie nie pozostało niezauważone. Starając się zebrać siły do powrotu na górę, usłyszałem dochodzący gdzieś z cienia głos. Z początku byłem przekonany, że to przejaw początków ogarniającego mnie szaleństwa.

— Znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie — wyszeptał głos. — Niewolnik Kodeksu pisze na twoim ciele.

Stanąłem oniemiały. Do tej pory nikt w Harmidrze nie zwrócił uwagi na moje tatuaże, choć pokrywały już prawie całą twarz. — Wiesz coś o tym? — wyjąkałem.

— Jestem Hrava, przewodzę Sareksowi. Jeśli chcesz poznać śpiewkę, postaw krok w cień.

Podążyłem za głosem, choć nie było to rozsądne. Musiałem wiedzieć. — Co się ze mną dzieje?

Cień lekko, pieszczotliwe musnął mój nos, zsuwając się po rzędach maleńkich literek. — Powoli zastępuje cię ktoś inny. Słowo po słowie, wspomnienie za wspomnieniem. Każde zdanie na twojej skórze to cudza myśl, każda sylaba to moment cudzego życia.

— Niemożliwe! — powiedziałem, choć zabrzmiało to absurdalnie.

— A jednak tak właśnie się dzieje.

— Kto…

— Kto za tym stoi? Więzień i niewolnik. Istnieje pewna starożytna księga, Kodeks Nieskończonych Sfer. Może o niej słyszałeś?

Skinąłem głową, wpatrując się w parę ledwie widocznych oczu.

— Aby istnieć i wzrastać w siłę, księga przekrada się do snów pierwszaków. Niewolnik spisuje swoje sny i trafia tam, gdzie zaprowadzą go strony, by w końcu stać się bezużyteczną łupiną. Gdy biedak zapisze własną kartę w księdze umarłych, Kodeks znajduje kolejną ofiarę i kontynuuje swoje dzieło.

— Zostałem opętany przez księgę?

— Nie, trepie, wpadłeś w zasadzkę niewolnika. — Z ciemności dobiegł suchy, gardłowy śmiech. — Zdarza się, że niewolnik zaczyna rozumieć sztuczki Kodeksu. Uczy się odsyłać swoje sny do niczego nie podejrzewających skurli, takich jak ty.

— I?

— I w końcu zamieniasz się w niego. Pozwalasz mu wyrwać się ze szponów Kodeksu. Do końca życia będzie nosił swoje wspomnienia wypisane na ciele, ale co tam, przynajmniej nie pozapomina.

Poczułem, że zaczynam się trząść. — A co stanie się ze mną?

Cienie skłębiły się wokół mnie, a głos zaczął mi szeptać wprost do ucha. — Może przestaniesz istnieć. Może zostaniesz uwięziony we własnym ciele. Jakie to ma znaczenie?

Zrobiło mi się słabo ze strachu. — Czemu mi o tym mówisz? Jestem ci teraz coś winien?

Śmiech znów na krótko rozniósł się wokół mnie. — Winien? Skądże. Jestem Hrava, demon cienia z czeluści Otchłani, jak zwykli o mnie myśleć podobni tobie. Zdradziłem ci twój los, bo to zabawna historia. Ale przecież jestem biesem i kłamię równie często, jak mówię prawdę. — Z tymi słowami rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając mnie samego pośród ciemności.

Nie będę już szukał odpowiedzi w Harmidrze.

Pandemonium: Przestałem już nawet liczyć dni. Ciało niesie mnie naprzód, jak gdyby samo wiedziało, dokąd zmierza. Wiatr smaga moje członki i wyje mi w uszach, starając się doprowadzić mnie do obłędu. Nie uda mu się – choć nawet szaleństwo nie byłoby już w stanie pogorszyć mojej sytuacji. Wciąż jednak żywię nadzieję (a może żywi ją ktoś inny?), że mój los jeszcze się odmieni.

 

Sen czwarty: oto przybył! Moje igły wykłuły ostatnie litery. Moje ręce starły dokładnie całą krew i atrament. Kiedy się obudzę, będzie przede mną stał. Powoli zbliża się do mojej jaskini. Kiedy się obudzę, ja  Fallendor  sięgnę po niego ręką i pociągnę ku sobie. Wyzuję go z jego ciała, uwiężę go w tej powłoce. Będę wolny!

Czuję, jak ziemia drży od jego kroków. Drży niczym moje powieki…

 

Procampur: Ciągle zmagam się z efektami transformacji. Istnieją we mnie resztki Ambrana, które nakazują mi postępować wbrew mojej woli. Ciekawi mnie, jak się miewa jego niekompletny duch w tej jaskini w Pandemonium. Czy również stał się niewolnikiem Kodeksu?

Kodeks… Myślałem, że uwolniłem się od niego, ale teraz wiem, że tak nie jest. Nie widuję już księgi w snach, lecz jej słowa nadal mnie więżą. Zacząłem wszystko notować. Nie mogę się oprzeć potrzebie opisywania swoich doświadczeń, nawet mimo tego, że zawsze później rzucam zapiski w płomienie. Na mojej twarzy rysują się moje własne namiętności, jednak w liniach dłoni zapisano dzieciństwo innej istoty. W literach, które każdy może przeczytać, zawarte jest wszystko, czym był Fallendor – jego nadzieje i jego ostateczna zdrada. Ludzie patrzą na moją wytatuowaną twarz i nie chcą się ze mną zadawać. Wciąż pozostaję niewolnikiem słów.

Dodatkowe informacje[]

  • Autor: David „Zeb” Cook
  • Tytuł oryginału: The Plane Truth
  • Źródło: „Dragon Magazine”, 03-05/1994 (203-205). TSR, Inc.
  • Tłumaczenie: Corpselight
  • Korekta: black_cape

W tłumaczeniu użyta została polska terminologia opracowana przez redaktorów Sferopedii.

Źródła[]

Advertisement